Nowy Orlean to aglomeracja na samym południu Stanów Zjednoczonych. Jednakże to położone nad Zatoką Meksykańską miasto jest równocześnie jakże – w powszechnym rozumieniu – mało amerykańskie.
Nowy Orlean to kraina jazzu, tańca i szczęśliwych ludzi. Kultowe miasto USA znane z niezwykłych muzycznych klimatów i jedynego, niepowtarzalnego karnawału Mardi Gras.
Nasz samolot wynurzył się zza śnieżnobiałych chmur płynących leniwie po błękitnym niebie Luizjany. Pilot powoli zaczął obniżać pułap lotu i przez maleńkie okna coraz wyraźniej można było dostrzec zarysy usianego bagnami i jeziorami wybrzeża.
Na błękitnej tafli jeziora Potchatrian odbijały się niczym w wypolerowanym lustrze białe chmury. Tuż pod nami dostrzec można było ogromny Potchatrain Bridge Causeway, który jest drugim co do długości mostem na świecie (ma on ponad 38 km).
W miarę jak samolot obniżał swój lot gigantyczna konstrukcja z każdą chwilą rosła w oczach. Dwie nitki autostrady prowadziły pędzące samochody w stronę stałego lądu. Podniosłem delikatnie wzrok, w oddali migotała ledwie widoczna, schowana za chmurami Zatoka Meksykańska.
Za parę minut wylądujemy na międzynarodowym lotnisku imienia Louisa Armstronga w Nowym Orleanie.
Welcome to New Orleans – ogromny kolorowy napis oraz płynąca z głośników muzyka jazzowa powitały nas w hali przylotów. Nadzwyczajnie szybka odprawa, odbiór bagażu i już po 20 minutach pędziliśmy taksówką do hotelu.
Kwietniowe słońce ostro przygrzewało nad naszymi głowami a w powietrzu dało się wyczuć bardzo delikatną, jak na ta porę roku, wilgotność powietrza. Zewsząd otaczała nas starannie wypielęgnowana soczysto zielona egzotyczna roślinność.
Dziesięć minut temu pozostawiliśmy nasze bagaże w pokoju i właśnie udajemy się na wstępne rozpoznanie miasta połączone z obiadem. Mieszkamy w hotelu Hilton. Strona internetowa kayak.com zaoferowała nam wyjątkowo niską cenę za weekendowy pobyt w tym 5-gwiazdkowym hotelu. 210 dolarów za 3 noce w samym sercu Nowego Orleanu z widokiem na potężną Missisippi River to okazja, której nie mogliśmy przegapić.
Zbliżała się pora lunchu. Zgodnie z naszą zasadą – najlepsze informacje turystyczne otrzymać możemy tylko od „miejscowych” – postanowiliśmy zapytać miłego pana w recepcji, gdzie można skonsumować w miarę porządny posiłek. Chcielibyśmy aby nasz lunch składał się głównie z lokalnych potraw. Jednym słowem, wspieramy całym sercem (i żołądkiem) lokalny small biznes.
– Rozumiem, że przyjechali Państwo aby zasmakować najlepszych w całych Stanach owoców morza – uśmiechnął się szeroko odsłaniając dwa rzędy idealnie równych zębów czarnoskóry pracownik Hiltona.
– Jak najbardziej – dodałem również z uśmiechem i odruchowo spojrzałem na moją towarzyszkę podroży. Joanna nagle skrzywiła się, popatrzyła na mnie szeroko wybałuszonymi oczami i wydobyła z siebie coś co dźwiękiem przypominało słowo “blee”.
Louis (takie imię widniało na wpiętej w klapę marynarki złotej tabliczce) wydobył zza biurka kolorową mapę miasta. Sięgnął po długopis i zaczął coś na niej bazgrolić. Po kilkunastu sekundach w naszych dłoniach znalazła się zaznaczona niebieskim długopisem trasa prowadząca do jednej z lokalnych jadłodajni w Nowym Orleanie. Dwa olbrzymie znaki X oznaczające hotel oraz restauracje łączyła gruba na kilkanaście milimetrów linia. Wiła się ona niczym wąż malując na uliczkach miasta przedziwne wygibasy. Koślawa kreska łączyła się co kilka centymetrów z ogromnymi czarnymi kropkami narysowanymi naprędce przez naszego niedoszłego przewodnika.
– Jesteście zapewne pierwszy raz w Nowym Orleanie – rzucił w naszą stronę Louis wciąż uśmiechając się szeroko. – Zaznaczyłem więc wam miejsca, które koniecznie powinniście odwiedzić. Trzy dni zupełnie wam powinny na to wystarczyć.
Ponownie zerknąłem na mapę. Około tuzina jajowatych kropek, dwa ogromne znaki X i łączące je linie przypominały faktycznie coś co można by nazwać naprędce skleconym planem wycieczki. Większość koślawych znaków na mapie wyraźnie skupiała się wokół niewielkiego obszaru. W tym miejscu na mapie wielkimi tłustymi literami widniała wydrukowana nazwa “French Quarter”.
Owoce Morza
Droga z hotelu do francuskiej dzielnicy paradoksalnie wiodła wprost przez ogromne kasyno. Zupełnie nie mieliśmy czasu ani ochoty będąc w Nowym Orleanie tracić czasu na przesiadywanie w kasynach i zabawę przy automatach. Cóż z tego, skoro przed niespełna dwiema minutami nasz lokalny przewodnik przekazał nam jednoznacznie brzmiącą informacje:
“Zaraz po wyjściu z hotelu zobaczycie po drugiej stronie ulicy kasyno. Przejdziecie przez nie a następnie skręcicie w prawo w Canal Street, później w Royal Street i za 10 minut dojdziecie do skrzyżowania Royal i St. Louis. Tam znajdziecie restauracyjne “Royal House”.
Tak też uczyniliśmy. Przejście pomiędzy świecącymi automatami, stolikami do gry w black Jacka i ruletki zajęło nam jakieś 5 minut. Po wyjściu znaleźliśmy się nagle na szerokiej, zatłoczonej ulicy, środkiem której mknęły dzwoniąc stare tramwaje. Pomiędzy kolorowymi samochodami przemykały wypchane turystami kolorowe dorożki.
Więc tak wygląda prawdziwy Nowy Orlean. Odwróciłem się za siebie i spojrzałem na pozostawione w tyle kasyno, nad którym górowały kilkudziesięciopiętrowe hotele i szklane wieżowce centrum biznesowego. Wystarczyło tylko odwrócić głowę aby znaleźć się w zupełnie innym mieście. Szklane domy zastąpiła nagle niska, zabytkowa architektura, kolorowe witryny sklepów upstrzone były kolorowymi maskami, kwiatami. Wpatrywałem się w otaczające mnie miasto i wydawało mi się, że przeniosłem się nagle do… starej Europy.
Czas jednak ruszać na poszukiwanie naszej jadłodajni. Żołądek zupełnie nienasycony pseudoposiłkiem serwowanym na pokładzie samolotu coraz częściej domaga się konkretnego jedzenia. Magazine Street., Chartrees Street, Exchange Pl. i jest! Royal Street! Wąska uliczka przepięknie przyozdobiona zwisającymi z każdego okna i balkonu girlandami kwiatów. Czy ja już wspominałem, że Nowy Orlean nie przypomina zupełnie amerykańskiego miasta?
Przechadzamy się powoli omijając rozstawione na wąskich chodnikach pachnące paloną kawą i świeżym ciastem kafejki. Gdzieś w bramie kilkuosobowy zespół gra klasykę jazzu, co chwilę ktoś przemyka obok nas na starym rowerze przypominając nam o swej obecności głośnym dźwiękiem dzwonka. Według wskazówek powinniśmy najpierw odnaleźć stary kościół, naprzeciwko którego powinna znajdować się restauracja.
Zbliżamy się do skrzyżowania ulic Royal i Saint Louis. Z prawej strony zza gałęzi ponad stuletnich dębów dostrzegamy pomalowaną na biało wieżyczkę kościoła, przed którym miejscowi handlarze pamiątkami rozstawili swe kolorowe kramy. Spojrzałem na mapę. Ogromny znak X znajdował się dokładnie w miejscu, w którym właśnie byliśmy.
Mój wzrok powędrował automatycznie na niewielką narożną restaurację schowaną za wielkimi drewnianymi okiennicami. Royal House. Oyster Bar & fresh seafood – głośno przeczytałem wyrzeźbiony w drewnie napis nad drzwiami wejściowymi. Wchodzimy!
Owoce Morza. Seafood, czyli I can see my food.
Znaleźliśmy się w średniej wielkości pomieszczeniu gdzie serwowano (podobno) najlepsze seafood w całym Nowym Orleanie. Ogromny bar, kilkanaście stolików wewnątrz jak i na zewnątrz zajmowali smakosze owoców morza. Przez otwarte na oścież ogromne okiennice wpadała gdzieś z oddali jazzowa muzyka, nad głową ogromny wiatrak leniwie próbował rozpędzić wilgotne powietrze. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać na stolik. Po niecałych 5 minutach uśmiechnięty kelner zaprowadził nas do czyściutkiego, stojącego tuż pod oknem stolika.
Zamawiam Seafood Steamer Pot oraz za namową kelnera Taste of New Orleans. Joanna zdecydowanie wybiera Grilled Chicken Ceasar Salad oraz klasycznego steka; jak widać właściciele restauracji zadbali również o “klasyczne” dodatki do bogatego seafood menu.
Nie będę rozpisywał się jak smakowało jedzenie. Dla mnie były to najsmaczniejsze owoce morza jakie miałem okazję do tej pory spróbować. Po prostu delicje. Wszystko świeżutkie i pachnące. Stek także okazał się niczego sobie. Na deser zamówiliśmy Bananas Foster Cheescake oraz Key Lime Pie a na lepsze trawienie legendarny drink; Hurricane New Orleans Style.
Zostawiamy napiwek i trzymając w dłoniach wciąż pełne plastikowe puchary napełnione “huraganem” ruszamy w kierunku Burbon Street.
© interameryka.com – wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowane całości lub fragmentów bez zgody autora zabronione.
Zdjęcia (z powodu awarii aparatu) pomagał nam robić telefon komórkowy…